|
Wystarczyło, że przedsiębiorcy internetowi trochę pokrzyczeli, internauci odstawili piwo, oderwali się od pornosów i trochę poszumieli, dziennikarze popisali trochę bzdur – i już. Okazało się, że to, co w 26 krajach unijnych nie budzi protestu, w Polsce jest cenzurowaniem Internetu i musi na osobistą prośbę premiera Tuska być usunięte z nowelizacji ustawy o radiofonii i telewizji, implementującej unijną dyrektywę o audiowizualnych usługach medialnych. A może to nie postęp tylko regres – np. do czasów liberum veto, kiedy Polska nierządem stała, bo byle warchoł mógł zatrzymać prace Sejmu? A może regres jeszcze większy, do czasów, kiedy całe państwo było osobistą własnością króla i przedłużeniem jego dworu, a działo się to i tylko to, czego król sobie życzył? Rok temu środowisko internetowe pokazało swoją siłę, całkowicie słusznie – i skutecznie – zwalczając rządowy pomysł wprowadzenia Rejestru Stron i Usług Niedozwolonych. Tym razem przystąpiło do boju w niesłusznej sprawie, tworząc atmosferę paniki i grozy, że oto władza chce „położyć łapę na Internecie” i ograniczyć wolność słowa. Rozpoczęła się kampania szantażu oraz całkowicie świadomie i celowo rozpowszechnianych kłamstw o tym, co niesie za sobą nowelizacja ustawy o radiofonii i telewizji
Cały artykuł w majowym numerze...
|